Artykuły

Kiedy bardzo Ci na czymś zależy, ale znów się nie udaje

Czy kojarzysz ten stan kiedy bardzo Ci na czymś zależy, ale jednocześnie oczekujesz, że nic z tego nie będzie? Bo prawie zawsze kiedy bardzo czegoś pragnąłeś, to tym bardziej tego nie dostawałeś? A może pamiętasz niesamowitą radość i żywą nadzieję na spełnienie swojego marzenia, a potem ogromne rozczarowanie, związane z porażką i smutkiem, które przekształciło się w późniejsze negatywne oczekiwania? Kiedyś żartobliwie nazwałam to zjawisko „syndromem świnki morskiej”, choć nie ma ono nic wspólnego z zachowaniami świnek, ale wiąże się z sytuacją, która przydarzyła mi się w dzieciństwie.

Jako mała dziewczynka uwielbiałam otaczać się zwierzętami i moim wymarzonym zwierzątkiem była świnka morska. Pewnego pięknego dnia mój tata powiedział, że jego kolega ma taką świnkę, która jakiś czas temu urodziła małe. Zapewnił mnie, że świnki szukają teraz domu i że na pewno mi jedną odda. Pamiętam ten przypływ niesamowitych uczuć ekscytacji i radości, bo w końcu moje marzenie stało się możliwe do spełnienia. Żyłam tą informacją przez wiele dni i czułam się tak, jakbym już tą świnkę dostała. Wyjęłam starą klatkę i zaczęłam przygotowywać scenariusz w głowie jak powiedzieć o wszystkim mamie i zapytać ją o zgodę 😉. Czas jednak mijał, a sprawa świnki pozostawała bez odpowiedzi. Podpytywałam tatę kiedy będzie świnka, a on ciągle mnie zbywał, obiecując jednocześnie, że lada dzień będzie. Pewnego dnia, w końcu przyszedł do nas ów kolega, a ja skakałam pod sufit z radości, jeszcze tak naprawdę nie wiedząc czy przyszedł ze świnką czy nie. Pobiegłam szczęśliwa do kuchni i minęłam się z tatą, który odchodząc do swojego warsztatu powiedział szybko: „jest!”. Serce podskoczyło mi z radości, wiedziałam już, że świnka jest, ale nie chciałam przeszkadzać i wchodzić do warsztatu, więc cierpliwie czekałam.

Czekałam tak długo, aż głosy dobiegające z warsztatu ucichły. Zakradłam się więc do pomieszczenia, a tam zastałam tatę wraz z kolegą całkowicie nieprzytomnych, śpiących na krzesłach w dziwnych pozycjach. Ślina ściekała im z otwartych ust, a w powietrzu unosił się ostry smród alkoholu. Czułam zniesmaczenie, ale przede wszystkim ogromne zawiedzenie. Bo jak się domyślacie nie było tam żadnej świnki i dopiero wtedy dotarło do mnie, że tak naprawdę nigdy nie miało jej być. Smutna i zrezygnowana wróciłam do pokoju. Temat świnki się zamknął, ale nieprzyjemne odczucia zostały ze mną na długo. Schemat powtarzał się w moim życiu dość często i nie była to pierwsza ani ostatnia tego typu sytuacja. Wracało do mnie zawiedzenie i poczucie braku, znów tak bardzo czegoś pragnęłam, ktoś narobił mi nadziei, a potem nie dotrzymał słowa albo sprawy toczyły się tak, że nie dochodziło do szczęśliwego finału. W końcu tak bardzo przywykłam do tego schematu, że mimo tlących się nadziei, zawsze podskórnie spodziewałam się porażki. Często więc po fakcie powtarzałam zrezygnowanym i obrażonym na cały świat głosem: „wiedziałam, że tak będzie”.

Mimo wszystko każde dziecko, nawet to, które przywykło do rozczarowań, zawsze gdzieś wewnątrz siebie ma nadzieję, że może TYM RAZEM będzie inaczej. Dokładnie tak samo, jak ma się nadzieję, że pijący rodzic pewnego dnia oprzytomnieje i wyjdzie z nałogu, który niszczy nie tylko jego, ale też i całą rodzinę. Będąc dzieckiem alkoholika, czyli osoby zaburzonej, uzależnionej, nieprzytomnej, odciętej od rzeczywistości, a co za tym idzie często nieszczerej i manipulującej otoczeniem – tak naprawdę nigdy nie wiemy czego się spodziewać. Pijący rodzic usilnie utwierdza siebie i rodzinę w przekonaniu, że z jego nałogu nie da się wyjść albo całkowicie wypiera, że problem w ogóle istnieje. I z jednej strony dziecko prawie zawsze spodziewa się kłamstwa (bo ile to razy rodzic obiecywał, że przestanie pić, ale nie przestał?), ale jednocześnie pragnie, aby obietnica stała się prawdą, więc cały czas żyje nadzieją, że może się jej doczeka. W takich warunkach całkowicie rozmywa się granica pomiędzy tym co jest realnie możliwe, a co nie jest.

Dlatego dzieci alkoholików nigdy nie mogą być niczego pewne, a więc często podważają swoje możliwości oraz możliwość dostania od świata tego, czego potrzebują. Brak pewności buduje się też poprzez powtarzające się w kółko negatywne doświadczenia przeplatające się z tymi pozytywnymi. A więc raz rodzic może wrócić z pracy trzeźwy i nawet miło spędzić z nami czas, a innego dnia nagle niespodziewanie wpada w alkoholowy ciąg, awanturując się albo całkowicie odcinając się od otoczenia. Chcemy, by rodzic był trzeźwy, chcemy by było dobrze… ale nie mamy na to większego wpływu. Bo co może zrobić dziecko? I czy jesteśmy w stanie jakkolwiek wpłynąć na wolę człowieka, który w swojej upartości brnie w zatracanie się w destrukcyjnych wzorcach?

I w tym tkwi cały problem. Jako dorosłe już osoby nadal polegamy na innych i nie jesteśmy świadomi mocy swojej własnej sprawczości. Nie odczuwamy odpowiedzialności za siebie i za to, co nas spotyka. Przekierowujemy swoją uwagę i poczucie odpowiedzialności na innych, obwiniając się jednocześnie za wszystkie porażki. Dziecko będąc zależne od otoczenia, uczy się patrzeć na to co je spotyka przez pryzmat ofiary – osoby zależnej od niestabilnych życiowo i emocjonalnie dorosłych. Niewiele może zrobić, a więc koduje w swoim umyśle wzorzec, że nie ma wpływu na otaczającą go rzeczywistość. Jako dorośli podtrzymujemy to wyobrażenie, próbując działać z jego poziomu. Wtedy zazwyczaj przekonujemy samych siebie, że „przecież tak bardzo czegoś pragnęliśmy, tak bardzo się staraliśmy, ale znów się nie udało”. W większości przypadków okazuje się jednak, że nie udało się nie bez powodu. Nie dlatego, że mamy pecha w życiu, tylko dlatego, że sami nie potrafiliśmy działać z realną korzyścią dla samych siebie. Jeśli coś ważnego dla nas się nie udaje, to z dużym prawdopodobieństwem wcale nie mieliśmy w tej sytuacji do końca czystych i szczerych intencji.

Aby wyjść z tego schematu musisz się więc przyjrzeć tym intencjom – nie poddawaj się, nie narzekaj, nie utwierdzaj w przekonaniu, że nic nie możesz zrobić, tylko zadaj sobie pytanie – dlaczego tak się dzieje. Dlaczego ciągle coś mi nie wychodzi? Dlaczego nie mogę dostać tego, czego pragnę i potrzebuję? Jakie ja mam tutaj intencje, co jest przyczyną? Jakie wzorce, wyobrażenia, emocje sabotują moje działania? A jeśli nie wiem, to co mogę zrobić, żeby się dowiedzieć? I co mogę w związku z tym zrobić dla siebie, aby było lepiej? U niektórych odkrywanie odpowiedzi na takie pytania może oznaczać wieloletnią terapię, odkrywając kolejne warstwy swoich intencji krok po kroku, odbudowując fundamenty własnej relacji ze sobą i ze światem. Ale na pewno opłaca się to bardziej, niż tkwienie w poczuciu, że niewiele możemy zrobić. Możemy bardzo wiele, jest to tylko kwestia prawdziwych chęci. Sama już szczera chęć może wiele zdziałać. A dla człowieka, który naprawdę chce zmiany, te odpowiedzi zawsze się pojawią. Możliwości trafienia na rozwiązania też jest nieskończenie wiele.

To co dodatkowo ratuje nas w wyjściu z tych schematów to również przytomność i trzeźwość umysłu. Trzeźwa ocena sytuacji niesłychanie zmienia naszą perspektywę. A perspektywa ofiary jest mocno zakrzywiona przez negatywne oczekiwania. Niektórzy tkwią nawet w bardzo silnym transie negatywnego postrzegania siebie i rzeczywistości i z tej perspektywy bardzo ciężko jest zauważyć jakiekolwiek możliwości na skutecznie realizowanie swoich marzeń. Coraz większa świadomość i przytomność umysłu stanowi więc bardzo ważny grunt pod dalsze zmiany. W efekcie działa to tak, że kiedy oczekuję, że ma mnie spotkać coś dobrego, to się po prostu dzieje – bo ja to realnie wiem i czuję. Wiem też, że wynika to z moich konkretnych działań, a także coraz większego zaufania do swoich dobrych intencji. Kiedy z kolei potencjalnie coś może się nie udać, również jestem tego w pełni świadoma, bo zdaję sobie sprawę z różnych opcji i scenariuszy, wiedząc, że mogę mieć jeszcze nie do końca czyste intencje. Nie oznacza to jednak, że nie mogę tego osiągnąć, jeśli bardzo mi zależy – jest to tylko kwestia dalszej, świadomej pracy nad tematem.

Przytomność umysłu pomaga też nie robić sobie złudnych nadziei tam, gdzie coś nie ma prawa się zadziać (bo np. próbujemy przeforsować w swoim życiu coś, co tak naprawdę nie jest z nami zgodne, ale emocje przysłaniają nam prawdziwy obraz rzeczywistości). Będąc bliżej siebie, łatwiej ocenić co jest moim realnym pragnieniem, a gdzie mój umysł kombinuje „pod górkę”. To wszystko sprawia, że się nie rozczarowuję – i nawet jeśli moje działania zakończą się jakąś porażką, to podchodzę do tego z większym zrozumieniem i pokorą. Zrozumienie pomaga z kolei podjąć kolejne, adekwatne do sytuacji działania. Bardzo pomaga też świadomość, że nie jestem już naiwnym dzieckiem, które patrzy na pijanego ojca z nadzieją i wierzy w każde jego słowo. Mam swój rozum, moją intuicję i odczucia, które świetnie weryfikują fałszywe sygnały. Dzięki temu również unikam rozczarowań. Na pewno dużo łatwiej jest polegać na sobie, niż być zależnym od innych. Dzięki temu jestem pewniejsza tego na co rzeczywiście mnie stać, na ile mogę sobie pozwolić i co jest dla mnie w danym momencie życia REALNIE możliwe. Co jest ze mną na ten moment zgodne. Do tego dochodzą jeszcze Boskie niespodzianki, kiedy otwieramy się na dużo więcej niż się spodziewaliśmy. Takich niespodzianek jest coraz więcej, im lepszą mamy relację ze sobą.

Negatywne schematy i odczucia, które opisałam na szczęście są dla mnie coraz bardziej odległe. Może jeszcze nie wszystko układa się w moim życiu dokładnie tak jakbym chciała, ale jednak spotkało mnie już tyle dobrego, że zdążyłam się dość mocno ugruntować w przekonaniu, że życie może mi sprzyjać. A to wszystko na pewno jest zasługą zmiany moich intencji (świadomych i podświadomych nastawień) względem siebie i swoich możliwości. Najbardziej pomogło mi zajęcie się sobą i wzięcie pełnej odpowiedzialności za swoje życie. Zbudowanie w sobie poczucia, że mam na nie wpływ. Bo to JA jestem odpowiedzialna za to, co mnie spotyka. To JA przyczyniam się do jakości moich kreacji, relacji i zdarzeń, które są w moim życiu obecne. I moje możliwości są bez porównania dużo większe niż możliwości pijanego rodzica czy też zależnego od niego dziecka.

W całym procesie wychodzenia z tych wzorców musiałam na nowo siebie odkryć i ukochać, by dać sobie więcej przestrzeni do podejmowania lepszych dla mnie decyzji. I to – mimo doświadczeń z dzieciństwa poskutkowało. Nagle okazuje się, że przeszłość, w obliczu lepszych intencji nie ma już tak wielkiego znaczenia… Rozwój duchowy to nie tylko odpuszczanie traum i konfrontacje, ale także pójście za nowym, za tym co w nim odkryjemy. Bo rozwój to przede wszystkim odkrywanie naszego potencjału, możliwości i prawdziwej, Boskiej natury. A w naszej Boskiej naturze kryje się niesamowita mądrość do podejmowania najlepszych decyzji i ogromna moc do kreowania zgodnych z naszym sercem warunków życia. Ja przez długi czas nie byłam świadoma, że mogę kreować sobie sprzyjające warunki i że wcale nie muszę sobie niczego sabotować. Nie wiedziałam też, że jest to zależne tylko i wyłącznie ode mnie.

Zrzucanie nieprzytomnego postrzegania rzeczywistości z perspektywy zależnego, bezsilnego dziecka i odbudowywanie zdrowej kontroli nad moim życiem, poprzez wzmacnianie coraz większej miłości do samej siebie, zaczęło owocować cudownymi efektami. Warto więc zająć się sobą i odzyskać zdrową kontrolę nad tym, co jest dla nas realnie możliwe. Wtedy pozostaje już nic innego jak tylko działać ku lepszemu i cieszyć się z owoców naszej pracy 🙂.