Prawie całe życie dążyłam do realizacji celów i rozwijania talentów, które przyjęłam za swoje, a które tak naprawdę nie do końca były dla mnie. Wiązały się z moimi zainteresowaniami, jednak nie były dla mnie całkowicie korzystne, a także wiązały się z wieloma wyrzeczeniami, ucieczką od siebie oraz brakiem możliwości wykorzystania w pełni mojego potencjału. Kiedy w końcu dochodziło do tego, że uświadamiałam sobie, że dany cel do mnie nie pasuje i że powinnam wybrać inny kierunek, zazwyczaj w bardzo krótkim czasie w panice i pośpiechu szukałam sobie nowego celu. Przecież nie mogłam zostać z niczym – bardzo się tego bałam. Nie mogłam pozwolić sobie na to, aby choć na chwilę po prostu nie mieć celu, na spokojnie dojść ze sobą do porozumienia i odkryć co tak naprawdę jest dla mnie najlepsze. W tym chaosie szybko znajdowałam sobie nowe zajęcie, obmyślałam nowy plan działania i nastawiałam się na nowy cel, którego uczepiałam się jak rzep psiego ogona. Trzymałam się go mocno i kurczowo, byle tylko nie dopuścić do sytuacji, w której nie będę wiedziała co mam ze sobą zrobić. To nic, że cel nie był zgodny ze mną, to nic, że był wynikiem moich błędnych wyobrażeń i ograniczonego postrzegania siebie. Liczył się już tylko ten cel – zgodny, czy nie zgodny, najważniejsze, że był…
Na dłuższą metę bardzo mnie to męczyło. Wybierałam sobie bowiem takie cele, które wymagały ode mnie naprawdę ciężkiej, czasem nawet niemożliwej dla mnie pracy. Patrzyłam na ludzi, którym wychodzi, którzy się realizują, w tym co sama chciałam robić i zastanawiałam się – dlaczego im to wszystko przychodzi tak łatwo? Hmm… może dlatego, że to co robili, było z nimi zgodne i harmonijne? Może oni się w tym zwyczajnie spełniali. W pewnym momencie przychodzi ten moment, kiedy przyznajesz, że to co robisz nie sprawia Ci przyjemności, ani satysfakcji, bo… Ty po prostu nie masz ochoty już się tym zajmować, ale zupełnie o tym zapomniałeś, gdyż czucie siebie i swoich potrzeb zastąpiłeś CELEM, który stał się ważniejszy od tego co naprawdę jest dla Ciebie ważne. Cel stał się ważniejszy nawet od własnego samopoczucia.
Czasami nastawiamy się na to co CHCEMY zrealizować tak bardzo, że zapominamy, czy ten cel jest rzeczywiście zgodny z nami, czy też nie. Cele potrafią się zmieniać, bo my się zmieniamy. W jednym momencie coś może wydawać się korzystnym, ciekawym i rozwijającym zajęciem, a załóżmy dwa lata później, może okazać się, że lepiej byłoby realizować się w czymś zupełnie innym. Tutaj ważna jest elastyczność, która zawsze ma swoje źródło w dobrej i szczerej relacji ze sobą.
Moim pierwszym i chyba największym życiowym celem było leczenie zwierząt i zostanie lekarzem weterynarii. Ponieważ miałam wiele zwierząt i kochałam się nimi zajmować stwierdziłam, że najlepiej byłoby gdyby moja praca wiązała się ze zwierzętami. W czasach mojego dzieciństwa nie było za wiele zawodów, które wiązałyby się ze ścisłą pracą ze zwierzętami – behawioryści, czy petsitterzy nie byli wtedy tak modni, jak dzisiaj. Wydawało się więc, że praca weterynarza będzie dla mnie najlepsza, bo to był jedyny zawód, jaki wtedy przychodził mi do głowy. Takie postanowienie nie wynikało nawet z mojego pragnienia przeprowadzania operacji chirurgicznych, czy leczenia skomplikowanych chorób. Chciałam, by otaczały mnie zwierzątka – i taki pomysł zrodzony w głowie nieświadomego jeszcze dziecka urósł do rangi życiowego celu.
W rodzinie oczywiście wszyscy wiedzieli o tym, że będę weterynarzem. Pamiętam, że pod choinkę dostałam zabawkową apteczkę z lekarskimi przyborami. Z dumą przeprowadzałam na pluszakach operacje i usztywniałam ich złamane łapki bandażem i patyczkiem od lodów. Już wtedy „wiedziałam” (a raczej wydawało mi się na tamten moment życia), że będę lekarzem i czułam się świetnie z taką wizją. Z wiekiem przyszło jednak okrutne zderzenie z rzeczywistością oraz weryfikacja wszystkich moich wyobrażeń i oczekiwań, które narosły przez długie lata. Z czasem przekonywałam się, że wcale nie jest tak różowo jak mi się wcześniej wydawało. Widok oraz zapach zmasakrowanych zwłok, kontakt z cierpiącymi zwierzętami, czy inne tego rodzaju „przyjemności” wcale nie dawały mi satysfakcji, a przygnębienie i pogłębiające się odcięcie od moich uczuć, po to, by się znieczulić i jakoś to wszystko przetrwać….
Okazało się również, że samo dostanie się na studia nie było tak proste, jak mi się wydawało, nie mówiąc już o tym ile życia, wysiłku i energii trzeba włożyć w skończenie takich studiów. Byłam dzieckiem bardzo ambitnym, ale wcale nie tak świetnie radziłam sobie z nauką, głównie z powodu braku koncentracji. To sprawiało, że potrzebowałam dużo więcej czasu na zrozumienie pewnych rzeczy, czy samą naukę, niż inne dobrze uczące się dzieci. Chciałam jednak udowodnić sobie, że dam radę i sprawić, bym poczuła się w końcu kimś ważnym – kimś, kto wiele osiągnął i kogo wiedza i osiągnięcia świadczyłyby o jego wartości. Podświadomie bardzo pragnęłam uznania, które w rzeczywistości wcale nie czyniło mnie wartościowym człowiekiem. Od nadrzędnego pragnienia uznania zawsze jest dość daleko do zdrowej, wysokiej samooceny. W rezultacie moje poczucie własnej wartości zamiast rosnąć, coraz bardziej gasło.
Gdy byłam już starsza nadal nie dawałam sobie rady z nawałem nauki, było mi za trudno, szczególnie kiedy w grę wchodziły przedmioty ścisłe. Braki jakie miałam z poprzednich szkół dawały się we znaki, a ja próbowałam nauczyć się wszystkiego na własną rękę, zarywając noce i doprowadzając się do skrajnego wyczerpania psychicznego. Byłam coraz mocniej zestresowana i znerwicowana, a kiedy nie dawałam rady byłam coraz bardziej niezadowolona z siebie.
Problem polegał na tym, że próbowałam stać się i być kimś ważnym, zamiast zajmować się czymś zgodnym ze mną i pozwolić sobie – być sobą. W efekcie parłam na mój cel jeszcze mocniej, z nadzieją, że może kiedyś się uda i cała męka się zakończy. To sprawiało, że przez długie lata po prostu nie widziałam innych rozwiązań, tak jakbym miała klapki na oczach. Im bardziej pragnęłam spełnić niezgodny ze mną cel, tym bardziej mi nie wychodziło – a jeśli to nie było dla mnie, nie miało prawa wyjść tak jakbym tego chciała. Z tego powodu rosło moje rozczarowanie sobą i malała wiara w moje możliwości. Coraz bardziej przekonywałam siebie, że jestem głupia, nieogarnięta, nieporadna i w ogóle do dupy. Osoby stawiające na pierwszym miejscu swój niezgodny ze sobą i nierealny (chociażby na ten moment życia) cel mają silną tendencję do jeszcze głębszego angażowania się w ten cel. A im bardziej się angażują, tym bardziej tracą siebie. Tym więcej niemożliwego od siebie wymagają, a skoro nie potrafią tych wymagań spełnić, są z siebie coraz bardziej niezadowolone. W ten sposób zaniżają swoją samoocenę. Pogłębiają swoje nieszczęście. Czują się ze sobą coraz gorzej. Czasami nawet tracą sens i chęci do życia. Czy teraz widzicie jak wielką cenę trzeba zapłacić za upieranie się przy celu, który do Was wcale nie pasuje?
I teraz pytanie – jak się z tego otrząsnąć, jak zrzucić klapki z oczu i skąd wiedzieć, co jest dla nas dobre i korzystne? O co warto się postarać, a z jakich celów lepiej dla naszego dobra zrezygnować?
Takie odpowiedzi raczej nie przychodzą od razu. Mogłabym napisać, że tego typu rzeczy po prostu się czuje, ale jeśli nie macie odpowiednio bliskiej relacji ze sobą, wzorce mogą być silniejsze i wtedy będą Wam przysłaniać prawdziwe uczucia. Ja w temacie pracy i własnych celów życiowych dochodziłam ze sobą do porozumienia przez kilka lat takiej pracy nad sobą. Kiedy mamy w sobie jeszcze wiele niepoukładanych emocji, obciążeń, kiedy żyjemy w wiecznym stresie i presji wyobrażeń na temat tego jacy powinniśmy być i jak powinno wyglądać nasze życie – trudno nam widzieć rzeczywistość taką jaka jest. Dlatego wszystko odbywa się stopniowo, wraz z uświadamianiem sobie i odpuszczaniem kolejnych i kolejnych złudzeń. Zaczynamy powoli wyłaniać swoje prawdziwe „ja” na światło dzienne. Kontakt ze sobą staje się coraz wyraźniejszy, coraz więcej o sobie wiemy, coraz bardziej się rozumiemy, coraz mocniej czujemy co jest z nami zgodne, a co nie. Takim procesem jest droga rozwoju, którą podążając stajesz się coraz bardziej sobą, a nie „kimś” kogo sobie postawiłeś za cel. Coraz więcej jest przepływu, a coraz mniej celów i planowania. Coraz więcej luzu i swobody w tym co robimy, a coraz mniej parcia i przywiązania.
Nie jestem w stanie opisać Wam całej ścieżki, którą przeszłam. Ale mogę Was zachęcić, byście podążali swoją własną drogą rozwoju, która stając się ważną częścią Waszego życia, stopniowo uwolni Was od wszelkich złudzeń i ograniczeń. I dzięki czemu umożliwi korzystanie z życia w taki sposób, by było z Wami jak najbardziej zgodne.