Artykuły

Kiedy jesteś ślimakiem i wszyscy na Ciebie czekają…

Ostatnio przyszło do mnie takie przyzwolenie, że mogę zajmować się wieloma rzeczami w ciągu dnia, bez stresu i presji na to, że nie znajdę na nie czasu. U mnie problem przejawiał się tak, że kiedy miałam wiele do zrobienia, czułam presję na każdą z nich i w rezultacie z większości z tych rzeczy rezygnowałam. Pozostawały tylko te ważne, z których nie mogłam zrezygnować. Jeśli chodzi o przyjemności zazwyczaj wolałam najpierw zająć się jednym celem, skończyć go, a dopiero potem zabrać się za następny. Brakowało mi elastyczności i wiecznie się spinałam, że powinnam zrobić to, albo że muszę poćwiczyć sobie tamto. Ustalanie sztywnych planów w spędzaniu wolnego czasu zazwyczaj mijało się z tym, na co miałam prawdziwą ochotę w danym momencie. Towarzyszyło mi wieczne poczucie, że ciągle coś nade mną „wisi”, bo lista rzeczy za które chciałam się zabrać w ogóle nie malała, a wręcz rosła, bo ciągle miałam coś do zrobienia, albo do jak najszybszego dokończenia.

W przeszłości problem tyczył się moich planów zawodowych (np. kiedy tworzyłam portfolio z rysunkami) i ogólnie kreatywnego spędzania wolnego czasu. Pracy to się raczej nie tyczyło, bo miałam zajęcia, które nie wymagały ode mnie jakiegoś wielkiego zaangażowania i planowania. Po prostu się robiło i wracało do domu. W domu z kolei było już trudniej, szczególnie jeśli miałam się w coś zaangażować.

Wszystko zmieniło się, kiedy spełniłam swoje marzenie o pracy nieetatowej. Jak już wiecie z poprzednich postów, nigdy nie planowałam, ani nawet nie marzyłam, że będę uzdrowicielem, więc nie wiedziałam z czym ten zawód będzie się wiązał. Weszłam w to z taką dziecięcą ciekawością i niewinnością. I powiem Wam, że takie podejście bardzo mi się opłaciło, bo od samego początku nie oczekiwałam wiele i nie obarczałam się presjami, czy nadmiernymi oczekiwaniami – ani w stosunku do siebie, ani w stosunku do potencjalnych klientów. Poczułam, że co ma być to będzie – i jeśli jestem w tym naprawdę dobra, to ludzie sami będą się zgłaszać i polecać mnie dalej. I tak właśnie się stało.

Od tamtej pory moja rzeczywistość diametralnie się zmieniła. Nagle zaczęły urywać się telefony, na maila i facebooka przychodziły kolejne wiadomości. Robię jeden zabieg, po chwili umawiam się na kolejny, tutaj z kimś rozmawiam o tym co się działo po zabiegu, a za chwilę już jestem w sklepie, by kupić coś na obiad. Potem gotuję, wychodzę z psem, żeby się wybiegał, może uda mi się napisać jakiś post, a chciałabym mieć jeszcze czas, by porysować, pograć na ukulele, albo spędzić miło czas z ukochanym. Życie jak w bajce, ale z moimi przyzwyczajeniami każdy dzień napełniony tak wieloma czynnościami (w porównaniu z tym, co miałam wcześniej) zaczął mnie zwyczajnie przerastać. Choć w kwestiach pracy z klientami zawsze stawałam na wysokości zadania, to jednak często nie starczało mi już czasu na relaks, przyjemności, czy nawet moją własną pracę nad sobą. Nakręcałam się w stresie, choć wiedziałam, że przecież tak naprawdę, nie mam żadnego realnego powodu, aby się stresować. On był jednak ode mnie silniejszy, bo byłam do niego mocno przyzwyczajona. A do tego całego chaosu przyczyniała się również moja… powolność.

W szkole spędzałam mnóstwo czasu nad książkami, by przygotować się do lekcji. Czasami ta ilość mnie po prostu przytłaczała. I to nawet nie chodziło o to, by mieć najlepsze oceny (oczywiście miałam takie ambicje, ale nie zawsze mi to wychodziło), ale o to, by w ogóle ogarniać co się dzieje. Każde zadanie domowe i nauka na sprawdzian, czy klasówkę to była dla mnie walka. Walka ze sobą, z moją koncentracją i z czasem. A to dlatego, że zawsze wszystko robiłam bardzo wolno. Wolno czytałam, wolno pisałam, wolno liczyłam, wolno myślałam i działałam. Biorąc pod uwagę jak wyglądały lekcje w szkole, gdzie każdy nauczyciel leciał z materiałem i nie zatrzymywał się, by na spokojnie coś wytłumaczyć, czułam się ze sobą okropnie. Nie mówiąc już o żenujących sytuacjach z podstawówki, kiedy podczas lekcji musieliśmy czytać czytankę przez określony czas (który był dla mnie za krótki, ale wstydziłam się do tego przyznać), a później opisać, albo narysować o czym ona była. Nie muszę chyba dodawać, że kompletnie nie potrafiłam się skupić i zrozumieć o czym była czytanka w takim stresie i pośpiechu. Zazwyczaj podpatrywałam co inni narysowali, albo obrazowałam fragment, który udało mi się przeczytać.

Choć po latach, zdecydowanie jest dużo lepiej, to jednak mam te problemy jeszcze do dziś. Kiedyś w węzłach znajomy uzdrowiciel wypalił mi taką rzecz: „Wszyscy zawsze muszą na Ciebie czekać. Bo Tobie to tyyyle zajmuje” – wypalał mi również oczekiwania na to, abym się pospieszyła. Swoje i otoczenia. Złość na mnie, że znowu się guzdrzę, że znowu czegoś nie ogarniam, że znowu coś zajmuje mi tak wiele czasu. No więc się spieszyłam. Zamiast zaakceptować swoją powolność i że niektóre rzeczy przychodzą mi po prostu wolniej, niż innym – ja postanowiłam z tym walczyć i sprostać tym presjom i oczekiwaniom. W ten sposób dorobiłam się nerwicy, a stres towarzyszył mi każdego dnia. Uaktywniał się szczególnie wtedy kiedy miałam w ciągu dnia kilka ważnych rzeczy do zrobienia. Bałam się, że nie zdążę. A żeby było zabawnie – zazwyczaj były to sytuacje, które wcale nie wymagały ode mnie pośpiechu i gdybym się nie wyrobiła, tak naprawdę nic by się nie stało.

Na początku mojej rozwojowej drogi pracowałam nad koncentracją oraz uczyłam się uspokajać i wyciszać poprzez medytację. Pamiętam, że również po zabiegach harmonizacji szło mi dużo lepiej z niektórymi rzeczami. Najwięcej w tym temacie przerobiłam jednak dzięki pracy nad uwalnianiem się od stresu. Zaczęłam częściej się relaksować i wykonywałam sobie spontaniczne ćwiczenia. Nawet nie wyznaczałam sobie konkretnego momentu na wypoczynek. Cokolwiek się działo, cokolwiek robiłam, nawet w samym środku czegoś ważnego – za każdym razem, gdy poczułam stres, rzucałam wszystko (o ile to nie była praca z klientem ;D) siadałam sobie na poduszce i się relaksowałam. Dopóki nie poczułam jak ten stres ze mnie schodzi, nie wstawałam – siedziałam tak długo, aż poczułam spokój. Pozwoliłam sobie odpocząć. Dałam sobie czas i przestrzeń i dzięki temu sama mogłam zobaczyć, że kiedy tak się świadomie relaksuję to tak naprawdę… nic się nie dzieje! Nikt mnie nie ocenia, nie bije, nie krytykuje, świat się nie wali. No to ci odkrycie .

Czasami jest tak, że kiedy jesteśmy zmęczeni opadamy z sił i wtedy nic nie robimy. Ale weźcie pod uwagę, że to nie jest świadomy relaks. Tylko ucieczka. Nie raz w swoim życiu miałam momenty słabości, kiedy chciałam zamknąć się przed światem, olać wszystkich, schować się pod kołdrą i już nie wychodzić. A tym bardziej kiedy dochodziło do tego jakieś gorsze samopoczucie, przeziębienie albo okres. Jednak nawet jeśli się zrobiło taki dzień wolny i nic nie robiło cały dzień, to zawsze gdzieś tam z tyłu głowy pojawiała się ta myśl – „ile jest jeszcze do zrobienia”. „Jak jutro wrócę do obowiązków, to się nie odkopię”. I wtedy zamiast odpoczywać w relaksie, odpoczywasz w stresie. A taki „odpoczynek” nic nie daje, wręcz pogłębia problem i utwierdza w przekonaniu, że odpoczynek kojarzy się ze stresem, więc nie warto tracić na niego czasu. Do tego odzywają się wyrzuty sumienia, że się czas zmarnowało. Bo ani nie pracowałeś, ani dobrze nie odpocząłeś. Więc, żeby sobie odbić te dni przestoju, trzeba cisnąć! A potem ciśniesz i prędzej czy później znowu się tym męczysz, a potem – znów masz dość i chęć, by odpocząć. I tak w kółko – ze skrajności w skrajność. Albo ciśniesz, albo opadasz.

Zawsze wiedziałam, że moje lęki i stresowanie się jest mi zupełnie niepotrzebne i nieadekwatne do sytuacji, w których się stresowałam, ale ja potrzebowałam poczuć to na własnej skórze. Pójść i zrzucić ten stres, wyciszyć się, uspokoić, zobaczyć, że nic się przecież z tego powodu nie dzieje. Mam prawo odpocząć, mam prawo świadomie się relaksować, mam prawo działać w swoim tempie, mam prawo przejawiać się tak, jak na ten moment potrafię.

I wiecie co, najlepsze zaczęło się dziać potem. Im mniej było we mnie tego stresu i napięcia, im więcej spokoju i tej świadomości, że nigdzie mi się z niczym nie spieszy – tym swobodniej zaczęłam funkcjonować. A co za tym idzie – dużo szybciej i sprawniej. Więc to był klucz do uwolnienia – niby takie oczywiste, a takie trudne to było dla mnie do pojęcia. Może dlatego, że długo nie próbowałam tego poczuć i doświadczyć w sobie.

Pamiętam, że jakiś czas temu koleżanka zapytała mnie, czy chciałabym kiedyś poprowadzić warsztaty. Wszystko mi w środku parsknęło śmiechem, bo od razu pomyślałam „jak wiele byłoby z tym roboty” i nie chciałam sobie dokładać kolejnego zadania do listy jeszcze nie zrealizowanych celów. Dziś już patrzę na tę „listę” z zupełnie innej perspektywy. No może dlatego, że listy tak właściwie już nie ma . Odkąd pojawiła się we mnie przestrzeń, na to, że mogę działać w swoim tempie zaczęłam wiele rzeczy robić po prostu z automatu. Bez planowania, bez zastanawiania się. Po prostu mam ochotę – robię. Mam czas – robię. Ale jeśli nie chcę – to nie muszę.

Tutaj trzeba sobie znaleźć miejsce pomiędzy aktywnością, a biernością. Pozwolić sobie czasem nic nie robić, po prostu się porelaksować, a jeśli działać – to robić to na luzie. Angażować się w danym momencie w to co czujesz, w takim tempie w jakim potrafisz. Bez spięcia, bez bata nad głową. A jak się spinasz – rzuć wszystko, wycisz się i zrelaksuj. Zobacz, że świat wcale nie wali Ci się na głowę.

I tak właśnie napisałam ten dzisiejszy post. Bez presjonowania się, że muszę go napisać, bo już dawno nic nie publikowałam. Nic nie muszę. Założyłam tego bloga w momencie, kiedy miałam ochotę dzielić się z Wami moimi luźnymi przemyśleniami. I tak jest do dzisiaj. Piszę tyle ile mam ochotę pisać. I czuję się z tym dużo lepiej, niż gdybym miała wymyślać Wam puste, bezuczuciowe, szybkie posty, żeby tylko utrzymywać regularną aktywność (mimo, że facebook non stop mnie spamuje, że powinnam już dawno napisać posta ). Mam prawo sobie pomilczeć, mam prawo nie mieć czasu, albo zajmować się innymi rzeczami, niż pisanie. Mam prawo nie mieć Wam nic ciekawego do napisania. Mam prawo też napisać post o niczym, o tym jaka jest pogoda u mnie i co śmiesznego dziś zrobił Charlie . Czuję się dobrze ze sobą, im mniej jest we mnie takich presji. A im mniej presji, tym więcej przestrzeni na to, by być naturalnym. A właśnie taką chcę mieć relację z Wami – nie jako guru uzdrowicielkę, która wszystko wie i ze wszystkim sobie radzi. Chcę być przyjaciółką, która chętnie wesprze a i ma trochę swojego do przerobienia i dzięki temu czuje, że może być po prostu sobą.

Teraz jest dla mnie fajny czas. Widzę, że mogę mieć dużo klientów, mogę mieć czas dla partnera, rodziny i przyjaciół, mogę mieć wiele zainteresowań i je realizować, mogę zajmować się domem i to wszystko w tym samym czasie, bez odkładania niczego na później. Pozwalam, by każdy dzień był nieprzewidywalny. Pozwalam, by działo się wszystko co danego dnia jest dla mnie najlepsze. Bez uciekania w obowiązki, ani od obowiązków. Tylko ciesząc się tym, co mi życie przynosi. Takie funkcjonowanie jest zdecydowanie dużo przyjemniejsze, niż poganianie się i zmuszanie do czynności, na które w danym momencie nie mam ochoty. Lubię kiedy w moim życiu jest dużo luzu, lubię żyć niespiesznie i tak jak mam ochotę w danym momencie. Niczego nie muszę i nigdzie mi się nie spieszy. Im więcej we mnie luzu, tym więcej czasu i sił na przyjemne i kreatywne działania . Lubię siebie i radzę sobie, nawet kiedy jestem Ślimakiem .