Przejmowanie się, szukanie dziury w całym, branie wszystkiego do siebie, trzymanie w sobie żalu i nieprzyjemnych emocji, czucie się nie w porządku z tym jak inni Cię postrzegają, brak akceptacji dla siebie – to oznaki silnej nadwrażliwości.
Przez większość życia miałam problemy z nadwrażliwością. Mimo, że wiele uzdrowiłam w tym temacie, dalej pewne rzeczy nie chciały puścić do końca. Miałam obsesję na punkcie rozwiązywania wszelkich sporów i konfliktów między mną a innymi. Mój idealny świat to był piękny świat w którym wszyscy ludzie są pełni miłości i zrozumienia dla drugiej osoby – do tego chciałam dążyć. Zawsze starałam się być w porządku wobec innych ludzi, jednak wiadomo, że wedle obciążeń, podświadomych intencji i zawiłości karmicznych różnie to wychodziło w praktyce.
To normalne, że komuś się nie spodobamy, ktoś źle zinterpretuje nasze zachowania, ktoś poczuje do nas z jakiegoś powodu niechęć, żal, zazdrość, czy inne nieprzyjemne emocje. Nie ma chyba na świecie ani jednej takiej osoby, którą cała ludzkość jak jeden mąż kochałaby bezinteresownie, bez żadnego „ale”. Na szczęście poznałam osoby, które się tym nie przejmują i żyją beztrosko swoim życiem, bo zdają sobie sprawę z tego jak ten świat funkcjonuje i zwyczajnie godzą się na to. Zdają sobie sprawę z tego ile mamy istnień, a każde z nich kroczy przecież swoją własną ścieżką, często pełną sprzeczności, emocji i ucieczki od miłości. Taki jest ten świat, jest nas wielu, na różnych poziomach świadomości i można żyć z akceptacją dla tego, skupiając się na sobie i na kreacji swojej własnej rzeczywistości, a nie próbując zmieniać świat na siłę i przy okazji wszystkich wokół.
Dla osób nadwrażliwych nie jest to jednak tak proste i komfortowe, aby ten fakt zaakceptować.
Zdarzało mi się popełniać duże błędy w przeszłości w relacjach, szczególnie tych bliskich, czy długotrwałych – w szkole, czy w pracy. Były jednak też takie sytuacje w których w moim odczuciu zachowałam się całkowicie w porządku, ale osoby te nie potrafiły tego ani zrozumieć, ani zaakceptować. Szlag mnie trafiał kiedy wiedziałam, że nie zrobiłam nic złego, a mimo to robiono ze mnie kozła ofiarnego. Ostatnio poczułam bardzo nieprzyjemne emocje widząc na zdjęciu dawne koleżanki, z którymi wiązała mnie dość trudna i zawiła przeszłość.
Pisałam ten post wcześniej i chciałam szczegółowo opisać Wam całą sytuację, która byłaby świetnym przykładem z życia na zobrazowanie pewnych mechanizmów. Jednak przy okazji pisania wyszły ze mnie specyficzne emocje i choć wiem, że historia byłaby atrakcyjna, to jednak postanowiłam przyjrzeć się tym emocjom i się ich pozbyć, zamiast wylewać je tutaj.
Uogólniając – zrobiłam w przeszłości coś co uważałam za słuszne, na co byłam w pełni otwarta i wydawało mi się to najlepszą opcją, jaką miałam wtedy do dyspozycji. Próbowałam przy okazji pociągnąć za sobą resztę osób. One jednak nie były na tyle otwarte i koniec końców zostały w miejscu z którego odeszłam, a w nich samych zrodził się żal do mnie, że je zostawiłam. Było mi przykro, bo robiłam to z miłości do siebie, wiedziałam że podjęłam dobre kroki i nikogo nie chciałam tym wszystkim zranić. Czułam się całkowicie niewinna i w porządku w całej tej sytuacji. Wiedziałam też, że to co one sobie wybrały to była ich świadoma decyzja i z tym też nie zamierzałam dyskutować. Jednak przy okazji jednej rozmowy dowiedziałam się, że one trzymają do mnie za to jeszcze żal i stąd uaktywniły się we mnie wszystkie emocje smutku, żalu i gniewu, że zostałam niesprawiedliwie potraktowana i oceniona.
Było to oczywiście ogromne niepogodzenie. Nieprzyjemne, ściskające w brzuchu niepogodzenie z tym, że jestem niezrozumiana, nieakceptowana ze swoimi decyzjami.
Nie rozumiałam dlaczego jeszcze się tym przejmuję, przecież to już stare dzieje, mam fajne, szczęśliwe życie, więc po co roztrząsać, po co się przejmować? Podświadomość podpowiedziała mi, że „ja to bym była zadowolona, jakbym ze wszystkimi ludźmi na świecie miała dobre i przyjazne kontakty”. Z resztą odkąd pamiętam zawsze źle czułam się w konfliktach i odtwarzając je nie mogłam się pogodzić z tym, że są i towarzyszyło temu wewnętrzne pragnienie, ze fajnie byłoby to jednak rozwiązać. Ściskało mnie na samą myśl, że ktoś mógłby trzymać do mnie żal za coś z przeszłości, że może mieć jakieś negatywne wyobrażenia na mój temat, że mógł coś źle zrozumieć, zinterpretować moje słowa, czy działania. Czasem jeśli się dało próbowałam te nieporozumienia naprawiać, czasem kiedy nie było już na to miejsca upychałam w sobie wielki smutek i żal za to, że tak to się wszystko potoczyło… Nie po mojej myśli. Odpalała mi się przez to ogromna nadwrażliwość na opinie innych ludzi, na to co sobie o mnie myślą, czują i mówią na mój temat.
Po niepogodzeniu weszłam w to jeszcze głębiej i jak się okazało wzorzec ten tkwił aż w krzyżu karmicznym, było tam sporo wątków, o których już nie będę się rozpisywać . Ale sednem całej sprawy był tak naprawdę ogromny i rozpaczliwy LĘK PRZED ODRZUCENIEM.
Lęk przed tym, że mnie inni nie pokochają, lęk przed tym, że mnie nie zaakceptują, nie zrozumieją, odrzucą moją dobre chęci i moje starania.
Jednocześnie temu lękowi towarzyszyło zamknięcie na swobodny przepływ miłości, do siebie głównie, ale do innych też. Zamknięcie na to co najlepsze w moim sercu właśnie z lęku, że zostanę z tym wszystkim odepchnięta. Trzeba było więc tych ludzi też podświadomie „pohejtować”, zamknąć się, poodrzucać, sprowokować do konfliktów, żeby to oni nie odrzucili mnie pierwsi! (Kiedy ja ich odrzucałam, a nie oni mnie to „bolało mniej” ). To wszystko sprawiało, że moje intencje wcale nie były takie czyste, a sedno tkwiło tak naprawdę w rozpaczliwym pragnieniu Miłości – tylko tyle i aż tyle.
Stąd zrodziła się moja ogromna nadwrażliwość na cudze opinie oraz misja naprawiania wszystkich błędów i konfliktów jakie miały miejsce w przeszłości. Towarzyszyło temu też nieustanne tłumaczenie się z tego, że nie miałam złych zamiarów oraz wieczne oczekiwanie na zrozumienie i akceptację.
Dzięki wszystkim tym uświadomieniom poczułam wyraźnie, że.. oni wcale nie muszą mnie kochać. Nie muszą mnie rozumieć i akceptować. Mają prawo do tego i to nie musi mieć na mnie żadnego negatywnego wpływu dopóki to JA czuję się w porządku ze sobą… Dopóki to ja kocham, szanuję, akceptuję i rozumiem siebie.
Uczucie miłości nieustannie w sobie rozwijam. To jest praca wieloetapowa . I przy ostatnim uzdrawianiu poczułam jakbym wchodziła na „kolejny level” Poczułam miłość do tych ludzi, a z jej perspektywy zrozumienie dla nich. Zrozumienie dla ich własnej perspektywy. Również dla ich słabości, dla ich niezrozumienia i nieakceptacji. Poczułam, że to rozumiem i że im na to pozwalam.
Pragnąc zrozumienia od innych, potrzebowałam je poczuć tak naprawdę DO innych. Wtedy poczułam niesamowitą ulgę. Kamień z serca. Emocje rozpuściły się…
Dzięki temu zrozumieniu przyszło też takie otrzeźwienie – próbując wyegzekwować miłość od koleżanek, ciągnęłam je na siłę w górę, kiedy one tego w ogóle nie chciały. Cały ten żal, jaki miały do mnie okazał się całkowicie zrozumiały. Wstrząsnęłam ich środowiskiem, próbowałam je stamtąd wyciągnąć kiedy one nie miały chęci na to, żeby się stamtąd ruszyć. Przyszło kolejne zrozumienie i uwolnienie emocji.
Znam kilka takich duszyczek, które mają podobne obciążenia. Wiem, ze one też bardzo się przejmują, bardzo biorą wszystko do siebie, bardzo walczą o tą upragnioną uwagę i miłość innych ludzi. Muszę przyznać, że takie osoby mnie często drażniły, bo były dla mnie świetnym lustrem. Sama widziałam w nich siebie i swoje pragnienia i potrzeby. Dla nich też poczułam dużo miłości i wybaczenia. Poczułam, że wszyscy jesteśmy jednością miłości i spełnienia. Dla wszystkich tej miłości przecież wystarczy . Nie musimy o nią walczyć. Może i nie każdy z nas jest jeszcze otwarty, ale wiem, że to minie prędzej czy później. Dobro zawsze wygrywa .
No właśnie à propos dobra – jeszcze taka mała dygresja .
Wczoraj byłam na seansie Gwiezdnych Wojen – Ostatni Jedi . Tam bohaterka czuła Światło i Ciemną Moc, a pomiędzy nimi równowagę i spokój. Wielu ludzi twierdzi, że dobro nie istnieje bez zła i na odwrót. Że jak jest dobro to dla równowagi musi istnieć i zło jako coś odrębnego i przeciwstawnego. Wtedy świat nabiera „harmonii”, balansu, wszystko jest na swoim miejscu. Uświadomiłam sobie – kurcze, no nie! . Nie ma czegoś takiego jak walka dobra ze złem. Nie muszą istnieć dwa kontrasty, aby nastąpiła równowaga.
Jest tylko DOBRO (Miłość), a zło pojawia się tylko wtedy kiedy dobro gaśnie. Jednak w każdej chwili można zatlić światło w sobie i to zło po prostu znika. I też tak poczułam – kiedy patrzę przez pryzmat miłości na ludzi i na siebie, nagle całe zło – żale, gniewy, pretensje, zawiści znikają. Są rozpuszczane i skąpane w Miłości. To Miłość jest równowagą, Miłość jest harmonią. Zło jest tylko wynikiem zaniku tej miłości. Więc nie uciekaj, nie broń się przed Miłością, a Twój świat (TWÓJ, nie dla wszystkich – każdy ma przecież wolność wyboru) przepełni się wszechobecnym, wspaniałym i silnym Dobrem .