Artykuły

Brak akceptacji i lęk przed utratą kontroli

Brak akceptacji często wiąże się z silnym lękiem przed utratą kontroli. Boimy się zaakceptować siebie w miejscu w jakim jesteśmy, by podtrzymywać swoje własne presje, przymusy, założenia i wyobrażenia, które z jakiegoś powodu są dla nas ważne, ale z pewnością nie są korzystne.

Największe przełomy w moim życiu zawsze wiązały się z uprzednią akceptacją. Chociaż zanim ją tak szczerze i w pełni poczułam, musiałam do tej akceptacji dojrzeć. Ciężko było tak po prostu zaakceptować swoje położenie, szczególnie jeśli nie byłam z niego zadowolona. Ja zawsze wiedziałam „lepiej” co powinnam robić i jak powinnam żyć, by osiągnąć swój cel. W rzeczywistości sama nakręcałam się we własnych ograniczeniach i nie dopuszczałam do siebie takiej możliwości, że miałoby być inaczej, niż sobie zaplanowałam. Choć nie byłam wtedy tego świadoma, podskórnie bałam się, że jeśli zaakceptuję moją sytuację to albo przestanę panować nad osiągnięciem zamierzonego celu (co według moich wyobrażeń wiązało się z klęską) albo zrezygnowałabym z walki – co dla mnie było jednoznaczne z poddaniem się i porzuceniem mojego celu.

Jeśli bardzo długo tkwimy w pewnych mechanizmach, ciężko nam z nich zrezygnować. Zazwyczaj z powodu frustracji albo zmęczenia długą drogą, którą już przeszliśmy w swojej wewnętrznej walce. Choć teoretycznie wiemy już, że działając na starych zasadach w ogóle nie zbliżamy się do celu, to udajemy, że tak jest dobrze, bo boimy się przyznać, że mogliśmy przez tak długi czas się mylić. To poważne i trudne zadanie by skonfrontować się z naszym ego, a nie każdy ma od razu siłę i odwagę, by je podważyć.

Upieramy się, że chcemy zmiany już teraz, nie robiąc tak naprawdę nic w kierunku tego, żeby ten cel realnie osiągnąć. A walcząc, mamy wrażenie, że robimy w tym kierunku wszystko. Przecież trudzimy się, walczymy, wypruwamy z siebie flaki! To bardzo niewdzięczna pułapka, szczególnie, że najczęściej sami nie zdajemy sobie sprawy, że to właśnie nasza presja powoduje, że dalej tkwimy w tym co jest i z czym nie potrafimy się pogodzić. Nie chcemy się zatrzymać, musimy walczyć, gonić i nieustannie przekierowywać swoją uwagę na własne, często nieosiągalne marzenia i wyobrażenia. Przysłaniamy sobie tym samym widok na to, co jest dla nas realnie ważne i korzystne. Walka staje się więc priorytetem i celem samym w sobie. Wtedy prawdziwe rozwiązania przestają nas interesować.

Aby osiągnąć konkretny cel, albo poczuć się lepiej ze sobą potrzebne są czyste intencje. Kiedy my sami blokujemy dostęp do swoich prawdziwych intencji, nie będziemy w stanie podejść do tematu szczerze, od tej odpowiedniej strony. Nie usłyszymy najlepszych odpowiedzi, a nawet jeśli takie do nas przyjdą, to my z nich nie skorzystamy. A to dlatego, że w takich przypadkach Intuicja zazwyczaj podpowiada to, co jest sprzeczne z naszymi wyobrażeniami. Przecież „my wiemy lepiej” – bo jesteśmy na coś ukierunkowani. To przekonanie sprawia, że musimy działać z presją, by jak najszybciej siebie zmienić, albo znaleźć się w innym miejscu. By jak najszybciej zrealizować tę naszą „rację”. Zauważ, że w takim układzie nie ma nawet czasu, ani miejsca na akceptację. A to ona prowadzi nas do realnego uwolnienia i otworzenia się być może na coś więcej, niż sobie wyobrażamy.

Odkąd skończyłam szkołę średnią moim życiowym celem stała się weterynaria. Cel ten przysłonił mi moje uczucia, przytomne myślenie, a nawet moje prawdziwe potrzeby. Od dziecka kochałam zwierzęta i bardzo łatwo było mi skojarzyć, że skoro lubię się nimi zajmować, to na pewno będę weterynarzem. Nigdy się nie zastanawiałam tak szczerze, w głębi siebie – czy ja naprawdę tego chcę. Po prostu oceniłam, że to będzie dla mnie najlepsza możliwa opcja. Z czasem pojawiały się silne wątpliwości, ale wygłuszałam je i starałam się ignorować. W podtrzymywaniu celu wspierały mnie wzorce misjonarskie – ratowanie cierpiących zwierząt, a także ratowanie rodziny (praca lekarza weterynarii wydawała się idealna, dobrze płatna, dzięki czemu mogłabym podnieść moją rodzinę z problemów). Towarzyszył mi także perfekcjonizm z którym się zmagałam, presje na udowadnianie swojej mądrości (bo tak naprawdę czułam w niej braki, a trudne studia były w tym celu niezbędne) i chęć doświadczenia prestiżu (potrzeba czucia się ważną, podziwianą, docenianą, co wynikało z mojej niskiej samooceny).

Oczywiście moje ambicje stawiały na chirurgię. Samo dążenie do celu było dla mnie męką ze względu na ilość nauki, która mnie momentami przytłaczała. Zajęcia w prosektorium były dla mnie mieszanką ekscytacji i horroru. Z jednej strony bardzo interesowała mnie nauka i zajęcia były dla mnie ciekawe. Z drugiej strony nieustanny kontakt ze śmiercią, wnętrznościami, zwłokami, chorobami, rakotwórczymi substancjami, bólem i cierpieniem zwierząt, nie był czymś, w czym czułam się dobrze. Na pierwszych zajęciach jedna z prowadzących powiedziała, żebyśmy się nie martwili, bo z czasem zaczniemy się znieczulać na krzywdę zwierząt. Kochałam zwierzęta, a niektóre czynności, rzeczywiście wymagały stłumienia swoich uczuć, a nawet wiązały się z zadawaniem zwierzętom cierpienia. Do dziś doceniam ten zawód i sama znam wielu weterynarzy z wielkim sercem i oddaniem dla swoich pacjentów. Jednak to wszystko po prostu nie było dla mnie.

Kiedy dotarło do mnie, że mój cel nie jest zgodny ze mną było mi bardzo, bardzo trudno. Nie mogłam się z tym do końca pogodzić i choć podjęłam decyzję o przerwaniu tej drogi, to jednak dalej nie było we mnie akceptacji. Potrafiłam w emocjach zwalać winę na partnera, twierdząc, że to on namieszał mi w głowie, by odwieźć mnie od mojego marzenia. Bardzo się wtedy myliłam… Partner znał mnie i czuł, że ten zawód nie jest zgodny z moim Najwyższym Dobrem. Ja też to czułam, ale nie chciałam się przed sobą do tego przyznać.

Pamiętam, że po tym wszystkim bardzo szybko obrałam sobie inny cel – cel, który miał mi zastąpić poprzedni, a mechanizmy wciąż zostały takie same. Wymyśliłam, że będę rysownikiem – ilustratorem, a że nie widziałam już sensu w rozpoczynaniu kolejnego z rzędu kierunku studiów, postanowiłam nauczyć się wszystkiego sama. W tym samym czasie znalazłam pracę w hotelu, która miała pozwolić mi na utrzymanie, a przy okazji dać czas na nauczenie się podstaw rysunku, a później grafiki komputerowej. W praktyce okazało się, że to wcale nie było takie proste, bo na naukę potrzebowałam wiele czasu, a ja chciałam mieć pracę marzeń już tu i teraz! Do tego praca etatowa nie sprawiała mi żadnej satysfakcji. Męczyłam się psychicznie i fizycznie, większość czasu zarabiałam małe pieniądze i czułam, że marnuję swój potencjał. Rzeczywiście marnowałam go, ale na własne życzenie – zajmując się tym, co znowu nie było zgodne ze mną.

Pracowałam na etacie w hotelu przez 4 lata, wiele się w tym czasie wydarzyło w moim życiu. W pewnym momencie zaczęłam dostawać pierwsze zlecenia od wydawnictw, ale nie czułam z tego ani satysfakcji, ani ogromnej radości. Zlecenia nie były wielkie, ani dobrze płatne. Świat ilustratorski okazał się bardzo hermetyczny i trudno dostępny. Ciężko było mi się przebić ze swoimi rysunkami. Ciągle potrzebowałam szlifowania swoich umiejętności, a już czułam, że samo rysowanie nie sprawiało mi prawie żadnej przyjemności. Zawód sam w sobie na pewno jest bardzo fajny i ciekawy, jednak to znów nie była praca dla mnie.

Pamiętam, że kiedy stawiałam sobie ten cel, wymyśliłam, że chcę pracować w domu i to najlepiej z dala od ludzi. Miałam w sobie dużo lęków przed ludźmi i chciałam się przed nimi schować. Z czasem jednak zaczęłam się na nich stopniowo otwierać i pomysł, by siedzieć całymi godzinami w domu nad ilustracjami, w całkowitym odcięciu od świata, już mi się tak nie podobał. I znów – mimo wątpliwości brnęłam dalej w mój cel, bo było mi wstyd go porzucać. Przecież tak długo do niego dążyłam, tyle o nim mówiłam, tak gorąco przekonywałam do niego siebie i innych… I nagle musiałabym przyznać, że znów nie udało mi się czegoś osiągnąć i znowu muszę zaczynać od nowa.

Po latach tej kolejnej walki, w pewnym momencie całkowicie, ale to bez reszty poddałam się Najwyższemu Dobru. Powtarzałam – „Boże, przyjmuję to, co masz dla mnie najlepszego”. I poddałam się. A jednocześnie czułam, jakby rosły mi skrzydła.

To było niesamowite, bo ja nie wiedziałam kompletnie nic o mojej przyszłości. Nagle straciłam pracę etatową i w tym momencie postawiłam wszystko na własne uczucia. Po raz pierwszy w życiu puściłam kontrolę – było trochę strasznie, ale też przyjemnie i ekscytująco. Po raz pierwszy w życiu nie miałam wielkiego pomysłu na siebie, żadnego planu. Pozwoliłam, by działo się to, co jest dla mnie na ten moment życia najlepsze. Cokolwiek by to miało być.

Choć nie miałam gruntu pod nogami, to jednak wspominam ten czas bardzo pozytywnie. Na pewno pojawiały się też nerwy, bo wiele się wtedy zmieniało w moim życiu. Ale mimo wszystko czułam niebywały spokój – tak przyjemne uczucie, że trudno mi je teraz opisać. Po prostu czułam, że jestem w końcu na dobrej drodze i cokolwiek będzie się działo, podołam temu. Czułam, że jestem w dobrych rękach, że jestem na dobrej drodze i że tym razem Wszechświat aktywnie mnie wspiera.

Wtedy otworzyłam się na talenty duchowe, coś się odblokowało, uaktywniły się skutki dobrej karmy i praktycznie od ręki zaczęłam pracować z ludźmi. Od początku było to dla mnie całkowicie niespodziewane i nieprawdopodobne. Choć czułam, że mogę mieć do tego potencjał, nigdy nie brałam takiej opcji poważnie pod uwagę. Szczególnie, że moje cele nigdy nie wiązały się ściśle, ani z rozwojem duchowym, ani z bliską współpracą z ludźmi.

Zaskakiwało mnie to (i zaskakuje do dziś) jak wiele rzeczy przychodzi mi w tym zawodzie z łatwością. Mimo różnych jeszcze nieuzdrowionych obciążeń (np. związanych z zarabianiem pieniędzy) okazało się, że od początku mogę zarabiać tyle, by spokojnie się utrzymać i to jeszcze przebić moje dotychczasowe zarobki. Pomyślałam sobie, że skoro idzie mi tak dobrze od początku, to jak będzie mi szło, kiedy będę otwierać się na więcej? I rzeczywiście z czasem jest tylko coraz lepiej, bo nabieram doświadczenia i zgłasza się do mnie coraz więcej osób. Nie mogłam sobie takiego zajęcia, jego startu i przebiegu wymyślić lepiej. To jest właśnie ta genialność Boskich rozwiązań. Nie sądziłam, że kiedykolwiek przeżyję coś takiego – to czym się zajmujesz, pasuje do Ciebie tak bardzo, że zaczynasz się w tym realizować naturalnie, praktycznie bez większego wysiłku. Dla mnie ta praca jest studnią niespodzianek. I nawet w najśmielszych marzeniach, czy o weterynarii, czy o rysowaniu nie wyobrażałam sobie, że może być tak cudownie.

Do dziś dziękuję sobie, że odpuściłam. I mimo wielu lat poświęconych na walkę z własnymi ograniczeniami, niczego nie żałuję, ani za nic się nie winię. Co było to było, teraz to już nie ma znaczenia. A wcześniej sama myślałam, że jeśli będę „marnować” kolejne lata na nieudane próby, to nigdy sobie tego nie wybaczę. Na osiągnięcie celu nigdy nie jest za późno. Kiedy już doświadczasz tego, co jest z Tobą zgodne, nie myślisz o straconym czasie, tylko skupiasz się na tym, co Cię spotyka.

Przez te wszystkie lata kiedy dochodziłam do tej prawdy na swój temat, przeszłam przez długą drogę rozmaitych przełomów i uświadomień. To nie przyszło do mnie tak od razu i znienacka. To nie tak, że poddałam się i zaufałam Wyższej Sile przy pierwszym uświadomieniu. Przede wszystkim przez te lata, stopniowo podnosiłam swoją samoocenę, która była na początku w opłakanym stanie. Pracowałam nad poczuciem swojego bezpieczeństwa i niewinności, prawa do życia, sensu istnienia. Musiałam najpierw zrozumieć pewne rzeczy, nauczyć się nawiązywania kontaktu ze swoim wnętrzem, a także doświadczyć obecności Boga, przez którego długo czułam się opuszczona. Musiałam najpierw poczuć miłość w swoim sercu – miłość do samej siebie, by poczuć, że Bóg i inni ludzie też mogą mnie kochać i obdarowywać. A skoro kochają, mogę mnie wspierać, bym mogła się spełniać. Bez tego wszystkiego trudno byłoby mi otworzyć się na mój cel, nawet jeśli potencjalnie był dla mnie najlepszy. Potrzebowałam tej drogi, żeby przerobić swoje. Może dało się szybciej, ale nie ma to dla mnie już żadnego znaczenia.

Podobnie było z moim związkiem. Przez lata przechodziłam kolejno z jednego związku w drugi, bo nie chciałam zostać sama. Pewnego dnia byłam już tak zmęczona relacjami, które do mnie nie pasowały, że dokonałam świadomego wyboru. Postanowiłam, że albo otwieram się na związek, który naprawdę jest dla mnie, albo decyduję się nauczyć żyć bez związku i czekać na ten najlepszy, tak długo ile potrzeba, nawet jeśli miałoby to trwać latami. Pamiętam swoje zdecydowanie i uczucia, które w sobie miałam. Krótko potem poznałam mojego partnera, z którym tworzę szczęśliwy związek już od prawie 6 lat. Okazało się, że on czekał na mnie i latami przyciągał sobie harmonijną partnerkę. Powiedział mi, że na mnie czekał. Czekał, aż się na niego otworzę.

Zawsze byłam uparta, cholernie uparta. Bałam się konfrontacji, bałam się wyzwań i tego co Bóg ma dla mnie najlepszego, więc wolałam działać po swojemu. Akceptacja to zawsze poddanie się Bogu. To związana z nim pokora. To nie jest łatwe kiedy jesteś wojownikiem. Kiedy podświadomie czujesz rozczarowanie, że na Boga to nigdy nie mogłeś liczyć, więc z nim walczysz. To nie jest łatwe kiedy jesteś misjonarzem i kiedy Twoje misje przysłaniają Ci najlepsze rozwiązania. To nie jest łatwe kiedy nie czujesz sensu życia i próbujesz uciekać od tego, co realnie Ci służy…

To nie jest łatwe, bo to oznacza obnażenie Twojej duszy, Twoich intencji, przyznanie, że się myliłeś, okłamywałeś, często nawet długimi latami. W relacji ze sobą nauczyłam się jednak tego, że nawet najboleśniejsza prawda i zobaczenie siebie i swoich motywów na trzeźwo i przytomnie jest zawsze cenniejsze od ciągłego okłamywania się. Bo do czego takie okłamywanie nas doprowadza? Nawet jeśli czujemy chwilową ulgę, to na dłuższą metę jest to ogromny ciężar, potęgujący w nas tylko frustrację, smutek i niespełnienie.

Zaakceptuj. Odpuść kontrolę. Im szybciej to zrobisz, tym szybciej uporasz się z przeciwnościami. A im bardziej się upierasz, tym bardziej je tak naprawdę podtrzymujesz.

Daj sobie też czas, aby poczuć Boskie wsparcie, poczuć obecność swojego Wyższego Ja. Poczuć, że ono jest i może Ci w tej sytuacji pomóc. Ta świadomość nie przychodzi od razu, ale rodzi się z czasem. Zaakceptuj, że potrzebujesz tej drogi, potrzebujesz tego czasu, aby przejść swoją własną przemianę. Naucz się kochać siebie samego, by potem dostrzec, że inni (w tym Bóg) też mogą Cię kochać i wspierać. Poczuj, że kontrola nie jest Ci potrzebna, bo Ty nie jesteś z tym wszystkim sam…

A więc jeśli potrafisz czuć Boskie wsparcie – to spróbuj odpuścić i daj się zaskoczyć. Bo może kiedy odpuścisz, okaże się, że Twój prawdziwy cel czeka na Ciebie w pełnej gotowości  .